Można. Ale zacznijmy od początku. Właściwie jeśli 3 lata temu ktoś powiedziałby mi, że będę kiedyś biegać. Z przyjemnością. PÓŁMARATONY. To wyśmiałabym go w twarz.
Mimo zamiłowania do sportu, bieganie zawsze było moją piętą achillesową. Przebiegnięcie 800 metrów na lekcjach WF było dla mnie wielkim osiągnięciem. Oczywiście nigdy, nie obyło się bez przerw na marsz...
Zdanie zmieniłam momentalnie idąc na półmaraton jako kibic. Poczułam fale motywacji, silnych charakterów, doping, radość i euforię. Wow, to było naprawdę coś! Ja też chciałam czuć się tak jak oni. Chciałam z dumą biegać. Tamtego dnia postanowiłam, że za rok wezmę udział w półmaratonie. Nie często zdarza mi się spełniać tak górnolotne plany, jednak zawzięłam się w sobie i w 1.5 miesiąca przygotowałam się i pobiegłam. Z całkiem niezłym dla mnie rezultatem.
Rok temu niestety przegapiłam zapisy na poznańską połówkę i tak jak się domyślałam, motywacji do regularnych treningów było niewiele. Przebiegłam wprawdzie 2 razy w popularnych ostatnio Runmageddon-ach, ale to już nie było to samo.
Plan na ten rok miałam ambitny. Zejść poniżej 2 h i wiecie co? Nie udało się. Właściwie z własnej winy zachorowałam na miesiąc przez startem 2 tygodnie spędziłam w łóżku, nie obyło się bez antybiotyków, których nigdy nie będę w stanie zaakceptować... Nieco ponad 3 tygodnie temu chciałam się poddać i odpuścić. Wiedziałam, że nie mam formy, organizm jest wyniszczony a moja odporność równa zeru. Namówił mnie mój towarzysz wielu wspaniałych i niezapomnianych podróży mojego życia. ( Pisałam już, że to jemu kibicowałam 3 lata temu? ) Jego argument był prosty. Tak prosty, że zadziałał. Powiedział po prostu, bym nie podejmowała decyzji mając 40 stopni gorączki.
No i dochodzimy do dnia sprzed 2 tygodni. W niedzielę zrobiłam swój pierwszy trening. Nie było dobrze, ale nie było też źle. Przebiegłam jakieś 8 km naprawdę wolnym tempem. Biegałam 3 razy w tygodniu nie patrząc na czasy, właściwie to w ogóle za wiele nie rozmyślałam na temat jak przebiegnę. Liczył się tylko cel. Moja najdłuższa trasa treningowa miała 15 km i ledwo po niej chodziłam, jednak w głowie cały czas powtarzałam sobie, że ostatecznie do mety "doniosą" mnie kibicie. Co to dla mnie te 6 km więcej. W głowie ułożyłam sobie plan idealny : wolne tempo, uśmiech, słońce, zero wiatru i rozkoszowanie się kilometrami i wspaniałą atmosferą jaka zawsze towarzyszy poznańskim biegom.
Wczoraj rano nadszedł dzień sprawdzianu ostatecznego, zaczęło się niewesoło. Po prostu lało. Lało cały bieg, ale naprawdę po kilkuset metrach jakoś przestało mi to przeszkadzać. Było naprawdę cudownie. Wielki szacunek dla kibiców, którzy tak jak sobie wymarzyłam, niejednokrotnie swoimi okrzykami zwiększyli moją motywację. Biegłam powoli, swoim tempem. Bez Endomondo, bez muzyki. 1/3 trasy minęła mi błyskawicznie, na 8 km zaczęła boleć mnie kostka, 10 km to początek podbiegu, kolejne 3 właściwie minęły jak przez mgłę, obudziłam się na 15 km widząc stoły pełne soczystych pomarańczy, które dodały mi sił. Właściwie to miałam wrażenie, jakbym nigdy wcześniej nie jadła czegoś tak pysznego! Następnie stadion Lecha i niekończąca się ostatnia prosta. Coraz głośniejsze okrzyki prowadzącego, który motywował, do przyspieszenie na ostatnich 200 metrach. Wprawdzie był to kilometr, kilometr sprintu, na który nie wiem jakim cudem znalazłam siły. Upragniona meta na targach poznańskich. Tłum ludzi i moje niedowierzanie. Udało się! Mimo przeszkód, mimo gorszego czasu niż ten z przed dwóch lat, byłam a właściwie nadal jestem z siebie dumna.
Pozostał niedosyt, dlatego już dziś wiem, że treningi pozostaną ze mną na dłużej. Jeszcze w tym roku chcę zejść poniżej 2 godzin. ( Obecny czas to 2:07). I chodź ciężko mi dziś się poruszać, zakwasy robią się coraz większe, to było warto.
Polecam każdemu takie uczucie. Przekraczanie własnych barier to naprawdę fajna sprawa. :)
Trochę odbiegłam od tematu fotografii, ale nie martwcie się w zanadrzu mam kilka nowych sesji i mam szczerą nadzieję, że całkiem niedługo je Wam pokażę.